czwartek, 5 grudnia 2013

Rewanż 2

2.

Wpadłam na komendę policji jakby od tego zależało moje życie. Trzęsłam się jak galareta, ponieważ kilka minut temu prawie potrąciłam staruszkę. Nie miałam jednak czasu na gdybanie i pojechałam dalej, wciskając pedał gazu tak mocno, że prawie przedziurawiłam podwozie.
Bez zbędnych ceregieli dowiedziałam się, gdzie jest moja siostra i nie czekając na policjanta, który by mnie tam zaprowadził, popędziłam do odpowiedniej sali. Cóż, nie zdziwiło to funkcjonariusza, dość systematycznie tu przyjeżdżałam odebrać matkę z izby wytrzeźwień. Ten, który do mnie dzwonił, musiał być kimś nowym i jeszcze nieobeznanym w sprawach mojej rodziny. Powinien zajrzeć do kartoteki. Kopnęłam drzwi w geście powitania Pana Hanks’a- mojego ulubionego policjanta.
- Co to za idiotyzm, żeby trzymać moją siostrę na komendzie?! Nie powinna być najpierw na badaniach?! -  syknęłam do mężczyzny, po czym miałam natychmiastowe wyrzuty sumienia.
Zdecydowanie nie zasłużył na takie traktowanie. Mężczyzna jednak tylko uśmiechnął się do mnie ze współczuciem i powiedział:
- Spokojnie, Jackie. Twoja siostra była w szpitalu zaraz po powrocie do miasta. Nie chciała by was o tym powiadamiać, więc stwierdziliśmy, że dopiero gdy będzie po wszystkim, zadzwonimy po ciebie.
Usiadłam na krześle kładąc nogi na biurku i stwierdziłam, że poskarżę się na nowego funkcjonariusza.
-Po mnie? Jakoś ten nowy chciał rozmawiać z mamą, nie ze mną.
-A to cholera, mówiłem mu, żeby rozmawiał z tobą. Przepraszam.
-Gdzie ona jest?- spytałam mało nie zadławiwszy się śliną.
Byłam zdenerwowana, ale starałam się zachować zimną krew jak zawsze.
- Zaraz jeden z naszych ją przyprowadzi.
Wtedy do pokoju weszła kobieta. Niewysoka, drobna blondynka o spokojnych oczach. Liz Fell, psycholog.
-Cześć Jackie.
-Gdzie jest moja siostra, pytam po raz drugi…- powiedziałam tracąc cierpliwość.
Sama dziwiłam się swoim zachowaniem. Nie wpadłam w histerię. Może po prostu miałam zaufanie do Pana Hanks’a i Pani Fell. Często mi pomagali, nawet wtedy, gdy miałam problemy z samookaleczaniem. Dobra, nie będę zbyt rozwijać tego wspomnienia.
- Wolałabym, żebyś poszła ze mną  do jej pokoju – oznajmiła delikatnie kobieta.
Poczułam, jak moje nadwrażliwe na stres kolano zaczyna nerwowo zmuszać śródstopie do energicznego unoszenia się i opadania.
Wstałam ignorując sprzeciw mojego ciała i wtedy zakręciło mi się w głowie. Złapałam się drzwi i powoli ruszyłam za psycholog.
W tym starym pokoju na komendzie, w którym znajdowało się tylko biurko, dwa skrzypiące krzesła i lampka nigdy nie byłam. Nie miałam jednak głowy do tego, by bardziej mu się przyjrzeć. W rogu siedziała mała, krucha istota. Miała posiniaczone ręce i granatowe plamy na twarzy. Bałam się domyśleć, co jeszcze mogłam znaleźć. Starałam się nie wybuchnąć płaczem. Spojrzałam na nią troskliwie i podeszłam bliżej. Usiadłam obok, starając się jej nie dotknąć.
-Anne…- zaczęłam.
Wtedy spojrzała na mnie. Była roztrzęsiona i przerażona. Jej oczy pełne były łez, które wciąż napływały.
- Obiecał… TATO  OBIECAŁ, ŻE MNIE OCHRONI!- krzyknęła i schowała twarz w kolanach.
Wtedy coś we mnie pękło. Przepuściłam jedną łzę. Jedną, nie więcej.
-Anne, proszę, powiedz mi kto ci to zrobił?
-Chcę do domu- odparła potrząsając głową i próbując kontrolować napady drgawek.
-Proszę- szepnęłam, ale to tylko ją zezłościło.
-ZABIERZ MNIE DO DOMU!
-Błagam- ponowiłam.
-N…n…niebieskie… ciemnoniebieskie… ubrania- wydukała i zaczęła szlochać.
O nic nie chciałam więcej pytać. Wstałam i delikatnie wzięłam dziewczynkę na ręce, po czym wyniosłam ją z budynku, obiecując Panu Hanks’owi, że zadzwonię jak tylko czegoś się dowiem.
Dotarłyśmy do domu w około godzinę. Anne od razu zamknęła się w pokoju i położyła się spać. Nie chciałam jej zdenerwować, więc poszłam zrobić sobie kawę. Z salonu dobiegł głos mamy:
-Jackass!
Kiedy pojawiłam się w pokoju, ona siedziała w tym samym fotelu co przed moim wyjazdem.
- I co z Anne? – spytała bełkocząc każdą literę.
- Jakby cię to obchodziło – odparłam i poszłam do siebie.


Dwa kolejne dni były koszmarne. Nieprzespane noce z powodu koszmarów siostry dawały mi się we znaki w pracy.  Ze zmęczenia zasnęłam przy biurku, co nie uszło uwadze szefa. Zaprosił mnie więc do siebie na rozmowę.
-Cóż, chciałbym porozmawiać o twoim ostatnim zachowaniu- zaczął, jak tylko zdążyłam usiąść.
Czułam się jak na kazaniu. Mężczyzna splótł palce na stoliku i przygarbił się odrobinę, przez co wydawał się bardziej przyjaźnie nastawiony, niż kilka sekund temu.
-Nie wiem, co mam panu powiedzieć…
-Prawdę – zachęcił mnie do rozmowy wymuszonym uśmiechem.
-To dosyć prywatna sprawa, a jeśli chce mnie pan zwolnić, proszę mnie nie zmuszać do mówienia – wydukałam jak wyuczony na pamięć wiersz na angielski.
-Ależ skąd! Chciałbym po prostu jakoś ci pomóc. Od początku swojej pracy tutaj nie podpadłaś ani razu, jesteś sumienna i dzięki tobie nasza firma całkiem dobrze prosperuje, nie krępuj się, powiedz mi co się dzieje, może zdołamy jakoś temu zaradzić.
Nie wiedziałam co zrobić. Ale zrezygnowana, nie myśląc, czy będę tego potem żałować, zaczęłam mówić. O zaginięciu Anne, o tym, co się z nią stało, o tym, że mnie potrzebuje…
-Jackie, to naprawdę straszne… Cóż, dużo tu pomóc nie mogę, jedyne co, to dostaniesz urlop na ile tylko będziesz chciała, dobrze?
MATKO, ten człowiek wiedział, czego było mi trzeba!
Poza jednym pozytywnym aspektem wysypało się milion negatywów. Anne z nikim nie rozmawiała, nie jadła, nie wychodziła z pokoju… Nie wiedziałam jak do niej dotrzeć.
Ale tamtego wieczora przyszła do mnie sama.
Leżałam na kanapie tuląc do siebie śpiącą Lauren i oglądając jakiś durny film.
-Ummmm Ja…Jackie…?- wyszeptała pojawiając się zza drzwi.
-Tak?- spytałam równie cicho, delikatnie siadając by nie obudzić małej.
-Możemy porozmawiać?
-Jasne.
Anne usiadła na kanapie odgarniając krótko ścięte blond włosy, uwidaczniając przy tym siniaki na szyi. Splotła nogi razem i wbiła wzrok przed siebie. Jej powieki zadrgały, a usta otwarły się.
-Wracałam ze szkoły… Pożegnałam się z Bree i poszłam tą samą drogą co zawsze… Przez park… Wtedy… wtedy… wtedy ktoś mnie uderzył. Straciłam przytomność. Jak się obudziłam, byłam w jakimś starym budynku, było bardzo zimno… Oni stali w maskach… mieli maski przypominające głowę dużej małpy. Mieli na sobie granatowe bluzy z kapturem i dresy. Jeden z nich, ten co jako pierwszy mnie dotknął, miał na otwartej dłoni tatuaż…  To taki  płomyczek, niebieski, demon… I on mnie uderzył. A potem po kolei zaczęli… - i tutaj jej łamiące się słowa przerodziły się w płacz. Przytuliłam ją do siebie, a ona załkała – dlaczego oni mi to zrobili?

-Nie wiem, skarbie, ale obiecuję ci, że im się zrewanżuję. Zapłacą za wszystko co ci zrobili.


OMG NIE MOGŁAM SIĘ WYROBIĆ Z TYM ROZDZIAŁEM, A TRZECI SAM SIĘ JUŻ PISZE, MAM NADZIEJĘ, ŻE SIĘ PODOBA! :)))
Martyna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz