2.
Wpadłam na komendę policji jakby od tego zależało moje
życie. Trzęsłam się jak galareta, ponieważ kilka minut temu prawie potrąciłam
staruszkę. Nie miałam jednak czasu na gdybanie i pojechałam dalej, wciskając
pedał gazu tak mocno, że prawie przedziurawiłam podwozie.
Bez zbędnych ceregieli dowiedziałam się, gdzie jest moja
siostra i nie czekając na policjanta, który by mnie tam zaprowadził, popędziłam
do odpowiedniej sali. Cóż, nie zdziwiło to funkcjonariusza, dość systematycznie
tu przyjeżdżałam odebrać matkę z izby wytrzeźwień. Ten, który do mnie dzwonił,
musiał być kimś nowym i jeszcze nieobeznanym w sprawach mojej rodziny. Powinien
zajrzeć do kartoteki. Kopnęłam drzwi w geście powitania Pana Hanks’a- mojego
ulubionego policjanta.
- Co to za idiotyzm, żeby trzymać moją siostrę na
komendzie?! Nie powinna być najpierw na badaniach?! - syknęłam do mężczyzny, po czym miałam
natychmiastowe wyrzuty sumienia.
Zdecydowanie nie zasłużył na takie traktowanie. Mężczyzna
jednak tylko uśmiechnął się do mnie ze współczuciem i powiedział:
- Spokojnie, Jackie. Twoja siostra była w szpitalu zaraz po
powrocie do miasta. Nie chciała by was o tym powiadamiać, więc stwierdziliśmy,
że dopiero gdy będzie po wszystkim, zadzwonimy po ciebie.
Usiadłam na krześle kładąc nogi na biurku i stwierdziłam, że
poskarżę się na nowego funkcjonariusza.
-Po mnie? Jakoś ten nowy chciał rozmawiać z mamą, nie ze
mną.
-A to cholera, mówiłem mu, żeby rozmawiał z tobą.
Przepraszam.
-Gdzie ona jest?- spytałam mało nie zadławiwszy się śliną.
Byłam zdenerwowana, ale starałam się zachować zimną krew jak
zawsze.
- Zaraz jeden z naszych ją przyprowadzi.
Wtedy do pokoju weszła kobieta. Niewysoka, drobna blondynka
o spokojnych oczach. Liz Fell, psycholog.
-Cześć Jackie.
-Gdzie jest moja siostra, pytam po raz drugi…- powiedziałam
tracąc cierpliwość.
Sama dziwiłam się swoim zachowaniem. Nie wpadłam w histerię.
Może po prostu miałam zaufanie do Pana Hanks’a i Pani Fell. Często mi pomagali,
nawet wtedy, gdy miałam problemy z samookaleczaniem. Dobra, nie będę zbyt
rozwijać tego wspomnienia.
- Wolałabym, żebyś poszła ze mną do jej pokoju – oznajmiła delikatnie kobieta.
Poczułam, jak moje nadwrażliwe na stres kolano zaczyna
nerwowo zmuszać śródstopie do energicznego unoszenia się i opadania.
Wstałam ignorując sprzeciw mojego ciała i wtedy zakręciło mi
się w głowie. Złapałam się drzwi i powoli ruszyłam za psycholog.
W tym starym pokoju na komendzie, w którym znajdowało się tylko
biurko, dwa skrzypiące krzesła i lampka nigdy nie byłam. Nie miałam jednak
głowy do tego, by bardziej mu się przyjrzeć. W rogu siedziała mała, krucha
istota. Miała posiniaczone ręce i granatowe plamy na twarzy. Bałam się
domyśleć, co jeszcze mogłam znaleźć. Starałam się nie wybuchnąć płaczem.
Spojrzałam na nią troskliwie i podeszłam bliżej. Usiadłam obok, starając się
jej nie dotknąć.
-Anne…- zaczęłam.
Wtedy spojrzała na mnie. Była roztrzęsiona i przerażona. Jej
oczy pełne były łez, które wciąż napływały.
- Obiecał… TATO
OBIECAŁ, ŻE MNIE OCHRONI!- krzyknęła i schowała twarz w kolanach.
Wtedy coś we mnie pękło. Przepuściłam jedną łzę. Jedną, nie
więcej.
-Anne, proszę, powiedz mi kto ci to zrobił?
-Chcę do domu- odparła potrząsając głową i próbując
kontrolować napady drgawek.
-Proszę- szepnęłam, ale to tylko ją zezłościło.
-ZABIERZ MNIE DO DOMU!
-Błagam- ponowiłam.
-N…n…niebieskie… ciemnoniebieskie… ubrania- wydukała i
zaczęła szlochać.
O nic nie chciałam więcej pytać. Wstałam i delikatnie
wzięłam dziewczynkę na ręce, po czym wyniosłam ją z budynku, obiecując Panu
Hanks’owi, że zadzwonię jak tylko czegoś się dowiem.
Dotarłyśmy do domu w około godzinę. Anne od razu zamknęła
się w pokoju i położyła się spać. Nie chciałam jej zdenerwować, więc poszłam
zrobić sobie kawę. Z salonu dobiegł głos mamy:
-Jackass!
Kiedy pojawiłam się w pokoju, ona siedziała w tym samym
fotelu co przed moim wyjazdem.
- I co z Anne? – spytała bełkocząc każdą literę.
- Jakby cię to obchodziło – odparłam i poszłam do siebie.
Dwa kolejne dni były koszmarne. Nieprzespane noce z powodu
koszmarów siostry dawały mi się we znaki w pracy. Ze zmęczenia zasnęłam przy biurku, co nie
uszło uwadze szefa. Zaprosił mnie więc do siebie na rozmowę.
-Cóż, chciałbym porozmawiać o twoim ostatnim zachowaniu-
zaczął, jak tylko zdążyłam usiąść.
Czułam się jak na kazaniu. Mężczyzna splótł palce na stoliku
i przygarbił się odrobinę, przez co wydawał się bardziej przyjaźnie nastawiony,
niż kilka sekund temu.
-Nie wiem, co mam panu powiedzieć…
-Prawdę – zachęcił mnie do rozmowy wymuszonym uśmiechem.
-To dosyć prywatna sprawa, a jeśli chce mnie pan zwolnić,
proszę mnie nie zmuszać do mówienia – wydukałam jak wyuczony na pamięć wiersz
na angielski.
-Ależ skąd! Chciałbym po prostu jakoś ci pomóc. Od początku
swojej pracy tutaj nie podpadłaś ani razu, jesteś sumienna i dzięki tobie nasza
firma całkiem dobrze prosperuje, nie krępuj się, powiedz mi co się dzieje, może
zdołamy jakoś temu zaradzić.
Nie wiedziałam co zrobić. Ale zrezygnowana, nie myśląc, czy
będę tego potem żałować, zaczęłam mówić. O zaginięciu Anne, o tym, co się z nią
stało, o tym, że mnie potrzebuje…
-Jackie, to naprawdę straszne… Cóż, dużo tu pomóc nie mogę,
jedyne co, to dostaniesz urlop na ile tylko będziesz chciała, dobrze?
MATKO, ten człowiek wiedział, czego było mi trzeba!
Poza jednym pozytywnym aspektem wysypało się milion
negatywów. Anne z nikim nie rozmawiała, nie jadła, nie wychodziła z pokoju… Nie
wiedziałam jak do niej dotrzeć.
Ale tamtego wieczora przyszła do mnie sama.
Leżałam na kanapie tuląc do siebie śpiącą Lauren i oglądając
jakiś durny film.
-Ummmm Ja…Jackie…?- wyszeptała pojawiając się zza drzwi.
-Tak?- spytałam równie cicho, delikatnie siadając by nie
obudzić małej.
-Możemy porozmawiać?
-Jasne.
Anne usiadła na kanapie odgarniając krótko ścięte blond
włosy, uwidaczniając przy tym siniaki na szyi. Splotła nogi razem i wbiła wzrok
przed siebie. Jej powieki zadrgały, a usta otwarły się.
-Wracałam ze szkoły… Pożegnałam się z Bree i poszłam tą samą
drogą co zawsze… Przez park… Wtedy… wtedy… wtedy ktoś mnie uderzył. Straciłam
przytomność. Jak się obudziłam, byłam w jakimś starym budynku, było bardzo
zimno… Oni stali w maskach… mieli maski przypominające głowę dużej małpy. Mieli
na sobie granatowe bluzy z kapturem i dresy. Jeden z nich, ten co jako pierwszy
mnie dotknął, miał na otwartej dłoni tatuaż… To taki
płomyczek, niebieski, demon… I on mnie uderzył. A potem po kolei zaczęli…
- i tutaj jej łamiące się słowa przerodziły się w płacz. Przytuliłam ją do
siebie, a ona załkała – dlaczego oni mi to zrobili?
-Nie wiem, skarbie, ale obiecuję ci, że im się zrewanżuję.
Zapłacą za wszystko co ci zrobili.
OMG NIE MOGŁAM SIĘ WYROBIĆ Z TYM ROZDZIAŁEM, A TRZECI SAM SIĘ JUŻ PISZE, MAM NADZIEJĘ, ŻE SIĘ PODOBA! :)))
Martyna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz